Mój mąż nie przepada za serwisami społecznościowymi, a że na fb i ig dodaję krótkie posty, nie umieszczałam ich treści tutaj. Dlatego czasem słysząc „wow! Jak ta Kasia pisze! Jak chwyta za serce!” nie wiedział, o co chodzi 🤭 Poniżej zlepek moich przemyśleń:
Czym jest szczęście? Zawsze trudno mi je opisać. Owszem, da się je pięknie nazwać słowami. Ja z kolei często je widzę – w oczach. To mi wystarcza – tak niewiele, a tak wiele!
Przepraszam Cię, że się o to czasem złościłam. Teraz Cię proszę, mów tak częściej. Wołaj mnie, kiedy tylko potrzebujesz. Rok temu miałam przesyt słuchania słowa „Mamaaaa!”. Teraz mów do mnie. Opowiadaj mi o wszystkim. Przerywaj, kiedy z kimś rozmawiam. Wtrącaj o czymś zupełnie innym, kiedy Ci czytam. Śpiewaj całe popołudnia jedno i to samo. Rób wszystko to, co Ci w duszy gra, a co czasem mnie irytuje. Postaram się następnym razem powstrzymać emocje i nie studzić Twojego zapału. Tak bardzo Cię takiego uwielbiam!
Tak bardzo będzie mi Cię brakować takiego. Maleńkiego. Jutro będziesz już o pół milimetra wyższy. Jutro będziesz miał dłuższe włosy. Jutro będziesz dojrzalszy. Może jutro przytulę Cię o sekundę krócej niż dzisiaj. Może jutro zrobisz o krok więcej niż dzisiaj. Jutro już nie będziesz taki maleńki, jak dzisiaj. Daj mi się sobą nacieszyć. Szczególnie teraz, kiedy śpisz, wtulony we mnie tak słodko. Taki mięciutki, milutki, nieświadomy moich pocałunków.
Choć pierwszy rok Twojego życia sprawił, że byłam cieniem człowieka, nie zamieniłabym tego czasu na nic innego. Choć często nie rozumiem, o co masz pretensje, staram się Ciebie wysłuchiwać. Chociaż doprowadzasz mnie czasem do krzyku z bezsilności, kocham Cię szalenie. Choć musieliśmy na Ciebie czekać półtora roku, było warto. Choć zmieniłeś tak wiele w naszym życiu, nie narzekamy na brak snu czy czasu dla siebie. Choć czasem masz totalnie w nosie, co się do Ciebie mówi, i tak dalibyśmy Ci gwiazdkę z nieba. Miłości do dziecka nie da się porównać z niczym innym. Chcę Cię ciągle więcej i więcej ❤ A kiedy przychodzisz do mnie sam, prosząc o buziaka lub przytulasa, serce mi pęka z nadmiaru radości. Mam ochotę płakać z ogromu wzruszenia!
Wierzę, że to, co ludzkie, co przytrafiło się komuś innemu, jest możliwe do osiągnięcia. Że skoro ktoś inny to osiągnął, skoro jemu się udało, to Tobie też może. Jeśli chorujesz, ale wiesz, że ktoś inny wyzdrowiał będąc w takim samym stanie, to Ty też możesz. Jeśli straciłaś/straciłeś w życiu coś cennego, ale komuś innemu udało się odzyskać podobną wersję, to Tobie też się może udać. Jeśli popadasz w depresję z jakiegoś materialnego powodu, pomyśl, ilu ludzi udało się wyjść z tej matni. Jeśli bardzo pragniesz kogoś, kogo nie możesz mieć, wyciągnij rękę i czekaj na cud. Komuś innemu się to udało. Z całych sił trzymam za Ciebie kciuki ❤ Wysyłam moc mentalnego wsparcia ❤❤
Ostatnio zastanawiam się nad przyszłością. Co będę czuła, kiedy pójdziesz do szkoły? Czy będę płakała na każdym przedstawieniu, w którym weźmiesz udział? Co poczuję, kiedy opuścisz dom? Czy serce rozerwie mi się na milion kawałków? Kiedy nadejdzie ten moment, w którym przestaniesz mi dawać buziaki? Kiedy przestaniesz mnie przytulać? Mam nadzieję, że wyrośniesz na wspaniałego mężczyznę ❤❤
Synku, uwielbiam, kiedy do mnie mówisz. Kiedy powtarzasz po 5 razy to samo, nie jestem znudzona. Podziwiam, że w ten sposób ćwiczysz mowę. Opowiadaj mi o wszystkim, co Cię tego dnia spotkało, co się wydarzyło, kiedy nie było mnie przy Tobie. Opisuj mi, co widzisz w danej chwili, co słyszysz. Nie mogę się nadziwić, jak bardzo jesteś spostrzegawczy. Uwielbiam Cię słuchać, Synku ❤
Wiecie, jak wspominam swoje dzieciństwo? Zawsze jako pierwsze przychodzi mi na myśl słowo „beztroskie” ❤ Byłam pełna radości, swobody, czułam się kochana, otoczona opieką, nie miałam żadnych zmartwień. Miałam wspaniałą Przyjaciółkę dosłownie naprzeciwko, z którą spędzałam każdą wolną chwilę. Miałam i mam ogrom kuzynostwa, które odwiedzałam, kiedy tylko miałam na to ochotę. Byli i są mi nadal jak rodzeństwo. Byłam beztroska, na maksa szczęśliwa ❤ Dopiero po latach zaczęłam odkrywać, jak bardzo moja Mama ma pod górkę. Nawet sobie nie mogę wyobrazić, ile Ją kosztowało, żebym nie widziała Jej problemów i zmartwień. Udało Jej się to… Mnie całe szczęście spotkał los całkowicie odwrotny. Mam najlepszego Męża na świecie ❤ I nie muszę niczego przed moim dzieckiem ukrywać. Mam nadzieję, że będzie wspominał swoje dzieciństwo dokładnie tak, jak ja 😍😍😍
Zastanawialiście się, dlaczego jakiś czas temu poruszyłam temat niepłodności? Powód jest prosty – temat jest mi bliski, jest dla mnie ważny, czuję potrzebę mówienia o tym głośno – szczególnie, że mam za sobą sukces oraz porażkę.
4 lata temu usłyszałam od lekarki: „Z takim endometrium nie zajdzie pani w ciążę”. Kobiety w wieku rozrodczym mają endometrium ok. 15 mm, kobiety po menopauzie ok. 5 mm. Moje miało grubość 1,3 mm. Oprócz tego miałam PCOS, niski progesteron, plamienia, nieregularne cykle, dodatkowo oznaczono problem męski. Każdy, kto przez to przechodzi, zna ten ból. Płacz po kątach, zaciskanie krtani, kiedy przyjaciółka zachodzi w ciążę, dni pełne depresji. Omijanie tematu, szczególnie kiedy jakiś januszowaty wujek dopytuje i heheszkuje 🤦♀️🤦♀️🤦♀️
Mój punkt kulminacyjny nastąpił w sylwestra 2017/2018, kiedy wyjechaliśmy w góry wesołą ekipą. Naprawdę, ludzie byli wspaniali. Jest mi ekstremalnie głupio aż do teraz. Nie potrafiłam kontrolować swoich emocji, nie panowałam nad swoim zachowaniem. Czułam, jakby jakaś nieczysta siła mną targała od środka. Zachowywałam się karygodnie. A to wszystko z powodu rozchwianych hormonów i depresji z powodu niepłodności.
Jeśli przez to przechodzisz – tulę Cię mocno! Nie jesteś w swoich odczuciach odosobniona.
Dorośli: 1 g (1000 mg) wit. C co 30 minut aż do momentu wysycenia (bulgotanie w jelitach, biegunka). Później 1 gram wit. C co godzinę do ustąpienia objawów infekcji. Później 5-10 gramów wit. C dziennie przez 2-3 dni, żeby odbudować odporność. I tu taka uwaga ode mnie – w zależności od ostrości infekcji, tyle wit. C przyjmie nasz organizm. U mnie wysycenie zwykle występuje dopiero między 20 a 30 g wit. C. To jest bardzo dużo. Mojej sąsiadce np. wystarcza mniej niż 10 g i musi zwolnić. Ja się wysycam aż półtorej doby.
Dzieci: połowa dawki dorosłego, te same zasady. Moje dzieciaki wysycają się różnie. W groźnej infekcji musiałam im podać aż kilkanaście gramów wit. C.
W czasie choroby organizm zużywa zgromadzone zapasy wit. C – jeśli ich nie uzupełnimy, trudno będzie się zregenerować i odbudować odporność.
Protokół drugi:
Odciążyć układ pokarmowy: nie jeść np. śniadania lub obiadu lub kolacji. Dzieci w trakcie infekcji nie mają apetytu, bo ich organizmy są bardzo mądre. Warto dziecku proponować, ale nie zmuszać do jedzenia.
Pić dużo ciepłej wody.
Pić rosół (taki prawdziwy, kolagenowy, bez sztucznych dodatków).
Nie zbijać gorączki. O tym pisałam w poprzednim poście. Przemywać czoło, dłonie i stopy wodą z octem jabłkowym.
Nie brać gorącej kąpieli. Rozgrzewać się od środka, moczyć stopy w gorącej wodzie.
Płukać gardło co 30 minut z zegarkiem w ręku, wodą z solą kamienną lub zaparzoną szałwią. Wodę wypluwać, w ten sposób usuwamy bakterie.
Pić Pektosol 3 razy dziennie. Odparować alkohol na gorącej wodzie. To naturalny, ziołowy płyn. Usuwa wirusy i bakterie.
Dodatkowo polecam dwa cudne napoje. W pełni naturalne, a świetnie wspomagające organizm w walce z patogenem, z gorączką. Skutecznie radzą sobie z wychłodzeniem ciała od środka, przeziębieniem, działają silnie przeciwzapalnie, a także zapobiegają nowotworom. Wzmacniają organizm, dbają o odporność, poprawiają samopoczucie i nastrój.
Napój mocy: cynamon cejloński (laska), 2 goździki, 2 plastry imbiru, zalać wrzątkiem. Smakuje jak szarlotka 🙂 Warto to pić codziennie.
Złote mleko: 1 łyżeczka kurkumy w proszku, 1 szklanka mleka roślinnego lub krowiego/koziego z dobrego źródła (niepasteryzowanego), szczypta mielonego pieprzu czarnego (uaktywnia prozdrowotne działanie kurkumy), 1 łyżeczka masła klarowanego, miód (ilość do smaku, ale pamiętaj, że napój musi być w temp. poniżej 40 st. C, aby go dodać). Warto dodać do wywaru imbir, cynamon, kardamon, gałkę muszkatołową lub 2-3 goździki, kakao, które wzmocnią działanie złotego mleka, gdy odczuwamy zbliżające się przeziębienie. Wykonanie: w małym rondelku zagotuj niewielką ilość wody, dodaj kurkumę i gotuj na średnim ogniu przez 8 minut (kurkuma musi się lekko gotować). Podgrzej mleko, dodaj wywar z kurkumy, masło, ewentualnie przyprawy, a po ostudzeniu miód i gotowe. Jeśli do złotego mleka dodajesz przyprawy, gotuj z nimi mleko około 15 minut.
Co robić, kiedy u dziecka wystąpi gorączka? Nie panikować. Wiem, trudno zachować trzeźwy umysł. Trzeba nad tym pracować tak, jak nad asertywnością.
Zacznijmy od teorii.
Lekka gorączka to 38 st. C w ciągu dnia i 38,5 st. C wieczorem.
Gorączka o umiarkowanym nasileniu – 38,5 st. C w ciągu dnia, 39 st. C wieczorem.
Wysoka gorączka – 39-40 st. C w ciągu dnia, 39,5-40,5 st. C wieczorem.
Temperatura 41 st. C to stan zagrożenia życia.
Wysoka gorączka trwająca ponad 3 dni wymaga konsultacji lekarza!
I teraz kluczowe – w miarę możliwości warto nie zbijać gorączki. Dlaczego? Dlatego, że większość wirusów ginie w 39 st. C. Gorączka wbrew pozorom jest dobrym objawem. Oznacza, że organizm walczy z patogenem. Jeśli pozwolimy mu samemu działać, nie obniżając temperatury, najprawdopodobniej nasz mądry organizm zwalczy chorobę. Będzie osłabiony, bez apetytu, bez humoru, ale to wszystko jest potrzebne! Całą swoją energię i moc organizm zużywa na walkę z chorobą. Masowe choroby zaczęły się wraz z wprowadzeniem środków przeciwgorączkowych. Takie tłumienie gorączki powoduje również, iż organizm nie uczy się walczyć. Rozleniwia się i każda kolejna infekcja jest znoszona coraz gorzej. Chciałoby się mieć odporność bez umożliwienia organizmowi jej wytworzenia. No nie da się tak.
Tym razem niestety nie podam Ci gotowej zasady, kiedy zbijać, a kiedy nie. Trzeba kierować się intuicją, znajomością własnego organizmu lub organizmu dziecka. Osobiście trzymam się zasady, że wirusy giną w 39 st. C, dlatego czekam cierpliwie co najmniej do 39,5. Ale moje dzieci nie chorują poważnie. Klemens miał gorączkę 3 razy w życiu, Stefan tylko raz. Jeśli widzisz, że dziecko zachowuje się w miarę normalnie, bawi, reaguje na słowa, to moim zdaniem warto dać mu czas. Nawet mimo wysokiej gorączki. Jeśli natomiast dziecko lub dorosły „przelewa się przez ręce” (bardzo nie lubię tego zwrotu, ale rzeczywiście jest obrazowy), to nawet w przypadku lekkiej gorączki należy reagować.
Co wtedy? Oczywiście nie jestem fanką aptecznych, sztucznych wyrobów. Wiadomo, czasem nie ma wyjścia i jest to szybki ratunek. Natomiast poniżej przedstawię Ci dwa naturalne sposoby.
DMSO – dimetylosulfotlenek – cudo wytwarzane z kory drzewa. Działa silnie przeciwzapalnie, dlatego jest takim fajnym zamiennikiem ibuprofenu i paracetamolu. Ale zanim zastosujesz dmso, zapoznaj się z materiałami na jego temat, gdyż jest również żrący. Polecam artykuł na blogu Praktyczna Joanna.
Skarpetki octowe – niesamowity hit. Nie miałam okazji tego przestować, ale przeczytałam mnóstwo opinii, że działa w ciągu pół godziny, obniża gorączkę nawet o kilka stopni. Przepis na skarpetki octowe: mieszamy w naczyniu wodę z octem jabłkowym 1:1 (na przykład pół szklanki wody, pół szklanki octu), moczymy parę skarpetek, nakładamy takie wilgotne na stopy, na nie drugą, suchą parę. Zmieniamy co 15 min. do ustąpienia wysokiej gorączki.
Ciekawostka odnośnie gorączki: jeśli stopy są zimne, to znaczy, że temperatura będzie rosła. Jeśli stopy są ciepłe, to dobry znak, znaczy, że gorączka będzie spadała.
Bardzo nie lubię, kiedy ktoś mi zadaje pytanie: „Co podajesz dzieciom na odporność? Co robisz, że są zdrowe/rzadko i łagodnie chorują?”. Moim zdaniem zdrowie to nie jest wzięcie jednej tabletki i odczekanie godziny na pozytywny efekt. Problem nie zostanie rozwiązany, tabletka jedynie stłumi objaw, który ma głębsze podłoże. Dopóki ludzie nie zrozumieją, że leczenie objawów to żadne leczenie, nie wyzdrowieją.
Absolutnym minimum z minimum w kwestii pielęgnowania odporności są: codzienne spacery, hartowanie organizmu, zdrowe jedzenie, dbanie o dobry nastrój. Serio, zdrowa psychika to podstawa.
Kolejnym minimum, które uważam za absolutnie konieczne każdego dnia to: wit. C 1000 mg dziennie (nawet do 4g), wit. D3 w ilości zapewniającej stężenie we krwi 80-100, kwasy Omega.
To, co bardzo polecam dodatkowo mieć zawsze w domu i stosować: sok z kiszonych warzyw (zakwas), olejek OnGuard (do smarowania stóp przed snem lub do dyfuzora).
Dodatkowo to, co lubię, co nam się dobrze sprawdza: olej z czarnuszki, colostrum, kropelki Takuna (mój najnowszy hit w walce z wirusami i bakteriami), wyciąg z pelargonii afrykańskiej (od 1 r.ż.).
Jeśli od samego czytania rozbolała Cię głowa, podaję „gotowca” 🙂 Nie ma za co!
Miód Malina Witamina marki AnnaBee. W jednej łyżeczce ma aż 1000 g wit. C, dobrze przyswajalnej, do tego mnóstwo antyoksydantów oraz witaminki, samo zdrowie. Właścicielka ponadto przedstawiła dowody na to, iż miód, który wykorzystuje do produkcji, nie ma glifosatu! Dla mnie hit. Mają również wersję dla niemowląt – bez miodu. Wszystkie używane składniki są ekologiczne, na co również ma certyfikaty.
Tran firmy Mollers.
Kindervital firmy Floradix. Smaczny i w pełni naturalny płyn. Moje dziecko samo się o to upomina.
Dwa produkty firmy HealthLabs: MyKids Protect oraz MyKids Brain. Świetne proporcje składników, dobrane dla potrzeb dzieci. Brzmi jak reklama, ale nią nie jest. W tej marce denerwuje mnie właśnie zbyt mocny marketing i przez to wygórowane ceny. Ale faktem jest, że nie znalazłam lepszych kwasów Omega dla dzieci.
Omega3 rybki z Mollersa. Kiedy Klemek ma ochotę na coś słodkiego, daję mu taką pożyteczną żelkę. Dzieciaki to uwielbiają, a przy okazji dostają pożyteczne witaminki.
Vitamin Premium Complex dla dzieci firmy Aliness, która jest godna zaufania i którą dawno temu mi poleciła dietetyczka kliniczna. Przewagą tej marki i tego kompleksu dla dzieci jest fakt, że w składzie nie ma kwasy foliowego, a zamiast niego jest folian. Prawdopodobnie nie wiesz, o czym piszę. Kwas foliowy, tak polecany wszem i wobec, jest sztucznym tworem, który toksycznie wpływa na nasz organizm, odkłada się nieprzyswojony. To, czego nasz organizm potrzebuje, to jego zmetylowana forma, która nie musi zostać przetworzona, nie obciąża organizmu, wchłania się tak, jak witaminy z pożywienia. Pisał o tym dr Ben Lynch w książce „Jak naprawić swoje geny”.
Colostrum firmy Genactiv (najczystsza forma) lub tańsza wersja firmy Mniamki, ale tutaj nie ręczę za jakość produktu.
MyBestProtect firmy MyBestPharm – kolejny świetny produkt, podobny do MyKids Brain. Jego zaletą jest to, że oprócz kwasów Omega zawiera olej z czarnuszki. I mnóstwo innych cennych składników.
Okej, pomyślisz sobie – „o co ci, kobieto, chodziło na początku? Przecież podałaś gotową receptę na zdrowie dzieci!”. Otóż chodzi mi o to, że mogłabym godzinami opowiadać o tym, jaką wiedzę nabyłam przez ostatnich kilka lat. Jak mocno interesuję się ziołolecznictwem, dietetyką, naturalnymi metodami leczenia, suplementacją, totalną biologią. To nasze codzienne życie ma wpływ na nasze zdrowie. To, jakich produktów używamy do mycia ciała, włosów (zdecydowanie odradzam składnik Sodium Laureth Sulfate, w skrócie SLS, który jest pochodną ropy naftowej). To, co jemy (osobiście uważam, na podstawie tego, co przeczytałam, czego się dowiedziałam z rozmów ze specjalistami od dietetyki, że najzdrowszą dietą jest ta bez glutenu, bez nabiału oraz bez cukru), jak jemy, czy jesteśmy świadomi tego, co mamy na talerzu (czy wiemy, że pożywienie np. nie ma glifosatu). Na nasze zdrowie, a właściwie chorowanie ma wpływ nawet malowanie paznokci (ftalany przedostają się do krwioobiegu), farbowanie włosów, spacerowanie w niewidzialnych obłokach smogu lub chemitrails (to nie są zabobony, tylko udokumentowane fakty), nawet nasze ubrania, proszki do prania, tryb dobowy, ilość czasu spędzona na wgapianiu się w niebieski ekran, nawet pita woda! Ogrom czynników, nad którymi się nie zastanawiasz. Kiedy komuś zwróciłam uwagę, jak zły tryb życia prowadzi, odparł tylko „na coś trzeba umrzeć”. Ja osobiście wiem, że nie uniknę wszystkiego, co mi szkodzi. Tego jest ogrom! Ale jeśli mam wiedzę, w jaki sposób mogę to ograniczyć, jak tego uniknąć, to choć części się pozbędę. Postaram się żyć możliwie najlepiej, najzdrowiej. Dla wygody własnej, oraz wygody moich dzieci czy wnuków w przyszłości. Aby nie stać się dla nich obciążeniem.
Zdrówka dla Was wszystkich! Dbajcie o siebie sami, nikt za Was tego nie zrobi.
Jako dziecko zawsze byłam „grzeczna”. Cichutka, spokojna, nie rzucająca się w oczy, gdzieś na uboczu. Podświadomie chyba zawsze czułam, że coś mnie blokuje. Wyszło zupełnie naturalnie, nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopiero niedawno zwróciłam uwagę na okres, kiedy się zmieniłam. Zadziało się to, gdy wyfrunęłam do liceum. Do miasta oddalonego o 25 km. Nagle stałam się przebojowa i rozrywkowa. Może ktoś, kto mnie zna, stwierdzi, że przesadzam, że wcale tak nie było. Nie mam pojęcia, ja po prostu tak to czułam. Do 2006 r. byłam cichą myszką, samotnicą, od 2006 r. głośną dominantką.
W okolicach 2000 r. wydarzyła się sytuacja, która spowodowała u mnie traumę. Zafałszowałam na konkursie piosenek. Nawet nie pamiętam, co się wtedy dokładnie wydarzyło. Czy mnie wybuczono. Czy wytykano palcami. Mój mózg wyparł to z pamięci. Zapamiętałam jedynie przeogromny wstyd.
Od tamtej pory śpiewałam tylko w grupie. Solo wyłącznie w samotności albo w domu, kiedy czułam się bezpiecznie. Niestety w pewnym momencie i to mi odebrano, dlatego porzuciłam swoją największą pasję.
I nadszedł niedawno taki moment, kiedy urodziłam dziecko, i chciałam w nim zasiać miłość do muzyki. Cieszę się, że swoim dzieciom potrafię śpiewać. Ale również musi nie być nikogo w pobliżu.
Po porodzie domowym nabrałam niesamowitej siły. Dodał mi sporo pewności siebie i chęci dalszej walki o własne dobro. Nadarzyła się okazja, abym powróciła do praktykowania swojej ukochanej pasji – śpiewania. Mój najlepszy mąż ponownie mnie w tym wsparł i stało się – współtworzę grupę ze świetnymi dziewczynami. Jako jedyna z 5 nie zaśpiewałam solo. Miałam kilka tygodni na pokonanie własnego wstydu, swojej bariery, nie udało mi się to. Miałam wrażenie, że zamykam się jeszcze bardziej. Że łzy nie mają ujścia.
Nasz pierwszy występ na koncercie przedświątecznym. Opole, grudzień 2022.
I pod sam koniec roku z pomocą nadeszła Magda, nasza prowadząca. Zdecydowanie czuję z nią 'flow’, podziwiam jej karierę, osobowość, dlatego wywarły na mnie niesamowite wrażenie jej słowa: „…jesteś (…) mega wokalnie utalentowana, ale jeszcze sama tego nie wiesz”. A ja w głębi duszy wiedziałam…
Minęło kilka dni i wiedziałam już, że chcę to zrobić 🙂 Chcę zaśpiewać.
Wypatrujcie mnie na koncercie „Kobiety Kobietom” Festiwal Kobiecych Głosów 10.03.2023 o godz. 19:00 w GOK w Tarnowie Opolskim 🙂
Parę tygodni temu widziałam na stronie '8 gwiazdek’ informację o wypadku samochodowym, w którym zginęli mama, tata i starszak (jadący przodem do kierunku jazdy), a najmniejsze dziecko (jadące tyłem) przeżyło.
Kilka tygodni temu śniło mi się, że wyjechaliśmy gdzieś z Andrzejem i nie zdążyliśmy odebrać Klemcia ze żłobka. Bardzo się tym martwiłam.
Moja mama wczoraj mi powiedziała, że bardzo się stęskniła za Klemciem. Bardziej niż zwykle i bardziej, niż za kimkolwiek innym.
Dzisiaj obejrzałam relację Olgi Grech, w której powiedziała, że istnieje możliwość notarialnego spisania osób, które przejęłyby opiekę nad naszymi dziećmi po naszej śmierci. Warto rozważyć załatwienie takiej opcji.
Na niedzielę zostaliśmy zaproszeni na 35-lecie małżeństwa mojego chrzestnego. Postanowiłam, że chciałabym przyjąć komunię w ich intencji, dlatego wyspowiadałam się dzisiaj.
Bardzo mnie cieszy, że mam dobrą intuicję. Odkąd zostałam mamą, nabiera sił. Dobrze – bo ostrzega mnie przed pewnymi zachowaniami. Źle – bo chyba ostatnio zbyt mocno przeżywam pewne znaki.
Już od kilku lat wiem (czuję), że moja śmierć będzie nagła. Nawet konkretnie wiem (czuję), że stanie się to w wypadku samochodowym.
Jutro wybieramy się w ważną podróż. Ja, Andrzej i Stefanek. Zostawiamy Klemcia w żłobku i planujemy wrócić do Opola o 16:00, aby go odebrać. Zbyt wiele rzeczy składa mi się tu w całość… Tak wiele znaków mnie ostrzega. Mam jednak nadzieję, że tylko sobie wmawiam i przesadzam. Że to przypadek. Któż byłby tak szalony, aby zrezygnować z ważnej podróży, wyłącznie na podstawie złych przeczuć?
Gdyby jednak miało mnie zabraknąć, proszę, abym to była tylko ja. Żeby Klemuś nie został sam. Uważam, że moja chorowita mama jest za słaba na zajmowanie się teraz trzylatkiem.
Kocham Was mocno!
Klemuniu kochany, kocham Cię mocno!
Stefuniu słodki, kocham Cię mocno!
Andrzeju mój najdroższy, kocham Cię mocno!
Mami, kocham Cię mocno.
Michał, kocham Cię mocno.
Edit: nie usuwam tego wpisu, niech zostanie 🙂 Tamtego dnia wstałam rano i wiedziałam, że „to będzie dobry dzień”, jak w książeczkach „Jano i Wito”. Nadal mogę się cieszyć każdym kolejnym dniem mojego cudownego życia ❤️
„Odwaga to panowanie nad strachem, a nie brak strachu.” Mark Twain
Szczerze mówiąc, to nie do końca pamiętam, co było pierwsze, jak natrafiłam na tę informację. Wydaje mi się, że dzięki filmikom Mamylamy, które oglądałam sobie dla relaksu. W jednym z odcinków kobieta opowiadała o swoim porodzie domowym. Chwyciło mnie to za serce. Zajęło cały mój umysł i zapragnęłam dowiedzieć się więcej. Szukałam kolejnych filmów, opowieści. Wiedziałam, że muszę spróbować. Wiedziałam też, że mój mąż się zmartwi, ale na pewno zaufa mi w tej kwestii i wesprze. Dokładnie tak się stało 🙂
Potem poszło już lawinowo – osteopatka, do której chętnie jeździłam w ciąży, poleciła mi położną Martynę. Refleksolożka, która masowała mi stopy, znała Martynę osobiście. Okazało się, że również i ja ją kojarzyłam, ona mnie także – sprzed 3 lat, kiedy przygotowywałam się do porodu pierwszego synka 🙂
Zadzwoniłam, zaprosiłam ją do nas. Stwierdziłam, że jest bardzo sympatyczna, bardzo się stara, jest empatyczna i rzeczowa. Nie poczułam z nią od razu „flow”, jak to czasem bywa, ale byłam z tego powodu wręcz zadowolona. Wiedziałam, że mamy zawrzeć umowę na wykonanie konkretnej usługi, a nie się zaprzyjaźnić. Sporo później okazało się, że los podesłał mi ogrom ciepła, bezpieczeństwa, spokoju, pomocy, zainteresowania w postaci Martyny i Ani. To, czego tak bardzo potrzebowałam, i czego mi brakło za pierwszym razem, w 2019 r.
Byłam również pewna, że w szpitalu absolutnie nie poczuję się tak komfortowo, jak w domu. Wiedziałam, że tam dopadnie mnie stres, smutek, tęsknota, obawa z powodu wytycznych dot. koronapaniki. Mimo, że ubezpieczyłam się nawet na takie prawdopobieństwo, by mieć spokojną głowę, to i tak wolałam tego uniknąć.
Termin miałam na 27.02.2022. Już pod koniec 2021 r. mój brat, interesujący się znakami zodiaku, numerologią, powiedział mi, że byłoby ciekawie, jakbym urodziła 22.02.2022, bo dziecko miałoby 6 tych samych cyfr na początku peselu. Ja jedynie skupiałam się na tym, aby nie rozpocząć akcji przed terminem ciąży donoszonej. Mogę sobie tylko wyobrazić, o ile trudniej zajmować się i opiekować wcześniakiem. Kiedy minął termin 6. lutego, tej bezpiecznej granicy, nabrałam już pełnego spokoju i czekałam cierpliwie, bez wykonywania czynności przyspieszających poród, jak za pierwszym razem (Klemensa urodziłam 10 dni przed terminem, malutkiego). Ale jednak w podświadomości czekałam na datę 17.02. i myślałam, że może znowu się zacznie półtora tygodnia przed.
Nie mówiłam o swoich planach praktycznie nikomu. Wiedziała garstka bliskich mi osób, którym bardzo ufałam, lub z którymi czuję to „flow” 😉 Przede wszystkim poprosiłam męża, żeby nie uprzedzał nikogo z rodziny, szczególnie mojej mamy. Pewnie brzmi strasznie, nadal mi łomocze serce, kiedy o tym myślę, ale mama jest jedną z najważniejszych osób w moim życiu, jednocześnie ma przeogromny wpływ na moje emocje, moją psychikę. To, co mówi, co robi, nawet sposób, w jaki patrzy, odbija się w moim zachowaniu, samopoczuciu. Tym razem miałam przeczucie, że nie będą to dobre emocje, że moją przeogromną radość z wyczekiwania na poród domowy, ochłodzi do takiego stopnia, w którym nie dam rady. Miałam przeczucie, że wtedy się to po prostu nie uda. Myślę, że każdy, kto ma bardzo bliskie, wręcz przyjacielskie, relacje z rodzicami, mnie zrozumie ❤
21.02.2022 w nocy/nad ranem zaczęłam czuć „coś”. Od dawna nie miałam problemów jelitowych, a ten ból właśnie przypominał skumulowane w jelitach gazy. Szybko przybrał na sile i już wiedziałam, że to TO. Wstałam, próbowałam je rozchodzić, wydychać. Wiedziałam, że to już poród, ale zarazem dziwiłam się, że nie boli AŻ TAK MOCNO. Miałam nadzieję, że to może kwestia mojego dobrego przygotowania, wielomiesięcznego. Ciążę rozpoczęłam od kilkutygodniowego kursu Mindfulness (a właściwie trening uważności wpłynął na mój spokój wewnętrzny tak bardzo, że w końcu, po miesiącach starań, udało mi się zajść w ciążę). Dwa razy w tygodniu chodziłam na jogę. Od drugiej połowy ciąży korzystałam raz w miesiącu z usług urofizjoterapeutki, raz w miesiącu z usług osteopatki, dwa razy w miesiącu bywałam na refleksologii stóp. Do tego oglądałam filmy Izabeli Dembińskiej, czytałam historie o błękitnych porodach, bloga Beaty Meinguer, ćwiczyłam oddech, słuchałam przez ostatnie tygodnie ciąży wybranych skrupulatnie afirmacji porodowych. Wszystko to wpływało na mój spokój, pewność siebie, przede wszystkim poszerzałam świadomość, swoją wiedzę o tym, co mnie czeka.
Wracając do bólu w porodzie – tej pierwszej doby skurcze okazały się oczywiście przepowiadające, ale były regularne, co 5 minut, o długości niecałej minuty. O 16:00 dałam położnej znać, że coś się dzieje, ale chyba fałszywy alarm, mimo to wolę ją uprzedzić. Ok. 21:00 napisałam, że przybrały na sile. Ona mi odpisała tak, jak się spodziewałam – że mam wziąć ciepły prysznic i postarać się odpocząć. Dodała jeszcze, że ona idzie spać i żeby dzwonić, kiedy będę jej potrzebowała. W pierwszej chwili przeraziła mnie ta wiadomość, ale w drugiej stwierdziłam, że dobrze robi. Bo przecież będę potrzebowała jej wypoczętej, pełnej energii. Po kąpieli skurcze nie ustały, męczyły mnie nadal. Zaczęłam się zastanawiać, czy urodzę 21 czy 22 lutego. Poprosiłam męża, żeby nadmuchał basen. Wiedziałam, że to już odpowiedni czas na to. No i klops, kolejna stresogenna sytuacja – nasze dwie pompki nie pasują do wlotu basenu… Muszę wspomnieć, że mój mąż bardzo, bardzo rzadko choruje, a akurat wtedy od dwóch tygodni męczył go ból gardła. Było mi przeogromnie żal biedaka… Pompował ten basen własnymi ustami przez ponad 2 godziny, aż mu kazałam odpuścić. Basen nabrał swoich kształtów, ale wiedziałam, że nie jest wystarczająco mocno napompowany, abym w nim siedziała i rodziła. Skurcze cały czas mnie męczyły, musiałam je wydychać, praktycznie cały czas chodziłam po mieszkaniu, by ukoić ból fizyczny. Ale nie rozkręcało się to w dobrą stronę, dlatego oboje poszliśmy około 1:00 próbować zasnąć. To była bardzo dobra decyzja. Nawet leżenie na boku sprawiało mi ból, skurcze wracały falami, ale między nimi rzeczywiście spałam i nabierałam mocy. Rano byłam jednocześnie wyczerpana fizycznie i silna psychicznie. Nastał magiczny dzień 22.02.2022 i wiedziałam, że byłoby cudnie, gdyby to nastąpiło do północy. Kiedy odprawiliśmy rano starszaka do żłobka, coś się zepsuło. Skurcze nagle ustały. Poczułam się z tym źle, w końcu już tyle wycierpiałam, a tu nagle cisza? Martyna do mnie zadzwoniła, zmotywowała mnie, więc zachowałam spokój w sercu, ale wspomogłam los. Rozłożyłam się wygodnie na kanapie w salonie, odpaliłam Netflixa, obejrzałam połowę filmu o Mikołajku (którego uwielbiałam czytać w dzieciństwie), pośmiałam się, i stwierdziłam, że przecież na mój poród najlepszą porą jest noc! Olśniło mnie! Zatem w ruch poszły rolety – wszystkie w dół. Mąż czekał na moje komendy, dlatego powiedziałam mu, że Martyna poleca nam „być w bliskości”, a potem przejść się na długi spacer. Zdążyliśmy wykonać to pierwsze, było cudownie i jak efektownie! Bo skurcze przybrały na sile. Od 12:00 potrzebowałam piłki, moich ukochanych afirmacji porodowych. Och, ból okropny, właśnie „ten”. W końcu ten! Ból największy w życiu, ale taki, którego tym razem się spodziewałam, który przybliżał mnie do dziecka, który dodawał otuchy zamiast mnie rozgniatać. Poprosiłam męża, by jeszcze dopompował basen i zaczął go napełniać wodą. Mieliśmy uzgodnione, że przed 16:00 on pójdzie po synka do żłobka, zaprowadzi go do znajomych (do jego ulubionego kolegi), w międzyczasie przyniesie obiad. Przyjęłam do wiadomości, ale przed 13:00 wiedziałam już, że o 16:00 nie będę w stanie zjeść. W zamrażarce czekały moje kochane mielone porodowe, więc kazałam je sobie podgrzać. Zjadłam ze smakiem pomieszanym z bólem, i nabrałam sił. Do tego oczywiście batony daktylowe, ulubione żelki Haribo. Już konkretnie dałam Martynie znać, że bardzo bym się cieszyła, jakby była u mnie o 16:00, bo i tak zostanę sama, a na pewno będę potrzebowała opieki. Te godziny sciorały mnie ogromnie, ale cierpliwie je znosiłam, wydychałam, buczałam, chodziłam, opierałam się na piłce, kręciłam biodrami. Robiłam, co mogłam, by przetrwać. W tym czasie dawałam Martynie znać, że odpadł mi czop śluzowy, że pojawiło się trochę krwi.
Zostałam sama na jakieś pół godziny. Martyna przyjechała chwilę po 16:00. Specjalnie podałam jej kod do domofonu, bo wiedziałam, że mogę nie być w stanie podejść do drzwi. Stety niestety do klatki weszła, ale przed drzwiami mieszkania (otwartego) stała i wstydziła się sama wejść 😂 Zajęło to chwilę, ale w końcu jej otworzyłam z uśmiechem. Prawie w ogóle się do siebie nie odezwałyśmy, bo poczułam, że muszę skorzystać z toalety. Z trudem, bo byłam już tak wymęczona i obolała. Ale z drugiej strony chciałam zrobić siku jak najszybciej, żeby zostać zbadaną. Nie mogłam się doczekać, chciałam wiedzieć, ile centymetrów mam rozwarcia, ile jeszcze bólu przede mną. Kiedy wróciłam do salonu, Martyna się już chyba rozgościła i była gotowa do działania.
Położyłam się do badania i czekałam, czekałam, miałam wrażenie, że trwa to wieczność. Poniżej nasz pamiętny dialog:
– Wiesz, ile jest?
– No ile?
– Spróbuj zgadnąć.
– Hmmm, więcej niż połowa? 6?
– (Mrugnęła oczami na tak i wyszeptała „więcej”).
– 8?
– Jakieś DZIEWIĘĆ I PÓŁ.
– Miałam nadzieję, że w okolicach ośmiu…
To jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Popłynęły mi łzy, płyną nawet teraz, kiedy to piszę.
Martyna zadzwoniła do Ani z Wrocławia, żeby ją ściągnąć na drugą fazę. Jestem bardzo wdzięczna, że Ani udało się zdążyć dojechać, nawet jeszcze przed fazą parcia. Z dwoma położnymi, w dodatku tak młodymi, sympatycznymi, czułam się zaopiekowana najlepiej na świecie!
Niestety od 9,5 cm do 10 cm nie szło tak szybko, jak się spodziewałam. Trwało to jeszcze ponad godzinę, ale nadal podchodziłam do tematu pełna nadziei i cierpliwości, z wyczekiwaniem najpiękniejszego. Martyna spytała, czy chcę wejść do basenu. Oczywiście chciałam, dlatego zdjęła koc, którym basen nakrył mój mąż. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że po tych kilku godzinach woda nadal była ciepła. Chwilę później Andrzej wrócił. Spytałam go o Klemka, czy ładnie zjadł obiad. Odpowiedział twierdząco. Dopiero kilka dni później wydało się, że skłamał. Chyba po raz pierwszy w życiu 😂 Kochanie, dziękuję, że to zrobiłeś 😊
W wodzie położna co jakiś czas badała tętno maluszka. Za każdym razem mnie za nie chwaliła, co dodawało mi niesamowitej otuchy! Kiedy dołączyła do nas Ania, Martyna poprosiła mnie o ponowne badanie rozwarcia. Znowu trwało wieczność, w dodatku ból z powodu leżenia na płasko był przeogromny. Dziewczyny komentowały, że druga faza nie nadchodzi dlatego, że mam dużo wód płodowych (potwierdzone przez lekarza na ostatnim usg) i dzieciątko pływa, nie potrafi się wstawić odpowiednio nisko główką. Nawet mimo tego, że Martyna dzielnie mi pomagała i przytrzymywała brzuch wiekokrotnie na skurczach w wodzie, próbowała pomóc maluszkowi się wstawić. Wracając do badania – wydarzyła się rzecz, na którą nie byłam gotowa, której nie przewidziałam, której się nie spodziewałam… I to była chyba najbardziej bolesna chwila w moim życiu. Z krzykiem z bezsilności. Martynko, dziękuję, że przebiłaś mi pęcherz owodniowy. Bez tego rzeczywiście trwałoby to wieki, mogłoby się wręcz nie udać w domu, jak sobie wymarzyłam.
Poczułam ból tak wielki, że nie jestem w stanie tego opisać. Ale potwierdzam, drogie kobiety, drodzy mężczyźni, o ile to czytacie – ból generuje się ze strachu, z niewiedzy, z nieprzygotowania. Chlusnęłam wodą, ogromną ilością (przynajmniej takie wrażenie odniosłam), z każdym moim płaczem i jękiem chlustała znowu. Położne biegały dookoła. Ja czułam, że dłużej tego nie zniosę i muszę się podnieść. Wmawiałam sama sobie, że mi starczy sił, że dam radę. Oczywiście, że dałam! Przeszłam z kanapy do basenu i jeszcze chwilę czułam, jak odpływają mi wody. I za chwilę w kolejce ustawił się On ❤ Miałam takie wyobrażenie z hipnoporodu, że nie będę parła, że pozwolę macicy działać samej, bo ona w końcu wykonuje 70% pracy. Ale i położne i moje serce mi proponowało – „przyj!”. Słuchałam wytycznych Ani i Martyny. Parłam, kiedy czułam, na skurczu, hałas był w moim odczuciu wielki! Krzyczałam, piszczałam i buczałam, przerywałam na delikatny, świadomy oddech, kiedy dziewczyny mnie o to prosiły. Sąsiadka, która mieszka 2 piętra nad nami, twierdzi, że „nic a nic” nie było słychać. Całe szczęście. Parcie, pieczenie, uczucie, że coś wielkiego ze mnie wychodzi, rozwiera mnie, ale zarazem nie słychać pękania skóry, jak za pierwszym razem. Byłam w pozycji werykalnej aż do połowy główki. Między skurczami kładłam się na boku, opierając głowę o bok basenu. Niesamowity, ciepły odpoczynek. Położne zaproponowały, żebym dotknęła główki, która ze mnie wychodzi. Nie chciałam, a za kilka sekund jednak chciałam. Owłosiona, śliska, ale milutka. Dziewczyny spytały, czy chcę przyjąć inną pozycję. Zmieniłam na boczną, Martyna dzielnie trzymała moją ciężką prawą nogę, a ja parłam. O 18:37 urodziłam synka, który przez te moje ciążowe jogi, medytacje i inne „dziwne rzeczy” był tak spokojny, że aż nie zapłakał od razu. Położne wyczekiwały na ten głośny oddech, pobudzały go, dlatego otrzymał w pierwszej minucie 8 punktów, w kolejnych już po 10.
Kilkanaście dni przed porodem pewna dobra dusza napisała mi, że jej się śniłam. Że urodziłam zdrowe dziecko i byłam bardzo szczęśliwa. Odpisałam jej, żeby trzymała kciuki, żeby poszło po mojej myśli. Napisała, żebym się nie martwiła, tylko jej uwierzyła, bo ona ma prorocze sny. Dziękuję, Kochana 🥰
Martynko, dziękuję Ci za Twój kojący głos, za Twoje masaże, za dolewanie ciepłej wody z taką cierpliwością. Aż mi było przykro, że musiałaś chodzić w tę i z powrotem jakieś 50 razy, a Ty nie powiedziałaś nic, nawet nie pokazałaś żadnej skrzywionej miny. Dziękuję za Twoje masaże, za podtrzymywanie mojego brzucha na skurczu (dodawałaś mi bólu, ale ulżyłaś go dziecku), za poczucie bezpieczeństwa, które mi zapewniłaś.
Aniu, dziękuję Ci za Twoją obecność, za Twój ciepły głos i za pozytywną osobowość, które znałam już wcześniej z Internetu. Po Twoim dołączeniu do nas nawet byłam w stanie chwilę żartować o wodzie gazowanej 😉 Dziękuję, że pokazałaś mi, że chcesz się o mnie zatroszczyć, że chciałaś mi zrobić jajecznicę po porodzie ❤ I że uspokoiłaś mnie, że z dzieckiem wszystko w porządku. W Twoich oczach widziałam wyczekiwanie na ten pierwszy płacz, lekką obawę, ale zarazem utwierdzanie mnie w przekonaniu, że mam się nie martwić, bo dziecko jest zdrowe.
Dziewczyny kochane, dziękuję Wam za podanie miski, kiedy potrzebowałam zwymiotować. Mój mózg nie odnotował, która z Was się tym zajęła.
Mężu mój kochany, dziękuję Ci za to, że o 16:10 zadzwoniłeś do Martyny, aby upewnić się, że do mnie dotarła. Nawet na odległość potrafisz się o mnie zatroszczyć. Dziękuję Ci za wszystko. Za to, że jesteś wymarzonym partnerem życiowym i najlepszym ojcem na świecie ❤❤❤
Dwie godziny kontaktu skóra do skóry sztachałam się oksytocyną, zapachem dzidziusia. Zaczął ku mojej uciesze ssać pierś. Tak pięknie, tak efektywnie, że nawet słyszałam przełykanie! W tym czasie do ucha dochodziły do mnie rozmowy, przede wszystkim dźwięki wylewania wody miska po misce, sprzątania, szykowania mi ciepłej kolacji. Do tej pory nie wiem, kto usmażył tę jajecznicę – Ania czy Andrzej 😂 Mam podejrzenie, że mój mąż, bo robi najlepszą 🤭🤭
A około 21:00 wróciło moje (już) duże, ukochane maleństwo ❤ Starszy brat z taką troską i delikatnością podszedł do młodszego.
I chyba na tym skończę, bo się już upłakałam tak, że ledwo widzę ekran.
Poród w domu, w komfortowym, bezpiecznym miejscu, bez ingerencji, bez medykalizacji, bez środków przeciwbólowych, bez wspomagaczy, bez nacięć i pęknięć. Piękny, piękny, piękny! Na maksa budujący! Jestem niesamowitą kobietą ❤ Kocham być Kobietą ❤❤❤
Mogę Wam teraz opowiedzieć, jak to się stało, że zaczęłam szydełkować 🙂 Zawsze bardzo podobały mi się rodzeństwa rok po roku. Kłótliwe, ale trzymające się razem. Oboje z mężem chcieliśmy mieć dzieci z jak najmniejszą różnicą wieku, dlatego dzięki temu, że urodziłam naturalnie, nie przerwaliśmy starań. Dosyć długo karmiłam piersią i moje jajniki były uśpione przez ponad rok. Tak szczerze mówiąc to nie robiłam sobie nadziei, że będziemy mieć więcej dzieci. Starałam się pogodzić z myślą, że będzie jedynak. Starałam się czerpać radość z każdej ulotnej chwili. Ale jednak coś poczułam… Było bardzo wcześnie, ale nietypowy objaw miałam identyczny jak za pierwszym razem, bardzo charakterystyczny. Zrobiłam test prawie dokładnie w ten sam dzień sierpnia, co 2 lata wcześniej. Kolejny prezent na rocznicę ślubu ❤
Intuicja podpowiadała mi, że z tego nic nie będzie… Nie będzie dzieciaczka. Testy w kolejnych dniach nie ciemniały. Standardowo umówiłam się do lekarza po 2 tygodniach od wykonania pierwszego testu, chociaż nie miałam pojęcia, który to tydzień, bo poprzedni okres się nie pojawił (pierwsza była owulacja). Do lekarza byłam umówiona na czwartek, a we wtorek roniłam przez prawie cały dzień. Trzymałam tylko kciuki, żeby wszystko się samo oczyściło. Po raz pierwszy w życiu na sekundę chyba straciłam przytomność, czułam się fatalnie. Ale psychicznie zniosłam to bardzo w porządku, bo tego się spodziewałam. Chciałam poczekać te 2 dni do wizyty u lekarza, żeby na usg potwierdził, że jest „czysto”. W środę poczułam się już lepiej, ale niedługo potem złapał mnie ból podbrzusza. I już wtedy wiedziałam, że jest źle. Że prawdopodobnie to ciąża pozamaciczna. Udało mi się dostać do innej lekarki, która nic nie widziała w usg, przez chwilę miałam wrażenie, że mi nie wierzy, że byłam w ciąży. Spojrzała na mnie i zdała sobie sprawę, że nie zmyślam. Zareagowała szybko i to mi uratowało życie.
W szpitalu okazało się, że akurat dyżur miał lekarz, do którego byłam pierwotnie umówiona na następny dzień. Co za przeznaczenie. Szybkie badanie, beta ponad 1000. W usg w macicy nic nie widać, za to w brzuchu krwotok. Byłam w dobrym nastroju, żartowałam z pielęgniarką, mimo że byłam słaba jak mucha. Totalnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, w jak poważnym stanie jestem. Nawet nie byłam do końca świadoma, co się dzieje. Lekarz wykonał operację ratującą mi życie. Powiedział, że nocy bym nie przeżyła. Straciłam 1,5 litra krwi. Mam ranę na dole brzucha, identyczną jak po cesarskim cięciu. Mam jedno dziecko, a dwa różne porody za sobą. Jestem silna ❤
Po operacji okres rekonwalescencji wynosił 2 pełne miesiące. Totalnie nie mam pojęcia, jak to się stało, ale drugiego dnia ni stąd ni zowąd w mojej głowie pojawił się pomysł: „będę robiła na drutach!”. Miałam ogrom wolnego czasu przed sobą, dziecko w żłobku, więc zabrałam się za robótki 😊 Tak poznałam szydełko i polubiłam je bardziej od drutów. Jestem Wam wdzięczna za każde wsparcie w realizowaniu mojej pasji ❤ Dodatkowo „odkopuję” moją starą pasję – miłość do pisania bloga 🥰 DZIĘKUJĘ!
Karmienie piersią – zdania na ten temat są podzielone. Nie jest dla mnie ważne czy mleko mamy wspiera odporność. Ważne jest dla mnie to, że to mleko wybiera ponad wszystko inne do jedzenia. Smakuje najbardziej. Zawsze ma na nie ochotę. Prawdopodobnie podczas choroby, kiedy nie będzie miał apetytu, mleczko chętnie wypije. Dzięki temu się nie odwodni.
Acerola – naturalna witamina C. Daję Klemkowi codziennie 1 łyżeczkę. Tak właściwie wprowadziłam to dlatego, że na acerolę wkrapiam 8 kropel witaminy D i tym sposobem dziecko chętnie ją wypija.
Sok z kiszonego buraka – postanowiłam spróbować, bo wyczytałam o nim miłe rzeczy. Odkwasza żołądek, dzięki czemu wspomaga trawienie, zawiera dobrze przyswajalne żelazo. Obie rzeczy Klemkowi są potrzebne. Do tego również wzmacnia odporność. Daję 3-4 łyżeczki dziennie. O dziwo bardzo mu posmakowało! ?
Lekki ubiór + dużo czasu na dworze/na tarasie – dziecko to uwielbia! Czasem wraca tak zmarznięty, że aż mu śpiki wiszą, a następnego dnia rano już śladu po nich nie ma.
Ocet jabłkowy – piję codziennie rano na czczo 3 łyżeczki wymieszane z połową szklanki wody. Głównie celem odkwaszenia organizmu.
Olej sezamowy – ssę olej późną jesienią oraz wczesną wiosną. Jedna butelka wystarcza mi na ok. 2 miesiące codziennego płukania jamy ustnej. Wydaje mi się, że to dzięki temu po raz pierwszy od kilku lat nie zachorowałam na zapalenie zatok.
Sok z aronii – piję od niedawna 1 łyżeczkę dziennie wymieszaną z wodą. Ponoć wspaniale działa na kondycję skóry (głównie twarzy), ale również wspiera odporność.
Jod – piję również od niedawna. Wkrapiam 10 kropli do szklanki z wodą i sokiem z aronii.
Moje sprawdzone witaminy prenatalne Viridian – niezmiennie od prawie 2 lat łykam 2 tabletki dziennie. Dzięki nim dobrze się czuję. Odeszły depresje, osłabienie, zmęczenie.
W okresie zwiększonego ryzyka przeziębienia robię syrop z czosnku lub z cebuli i popijam po 2-3 łyżeczki. Mniam!
Joga – praktykuję średnio 2 razy w tygodniu. Nie dość, że ujędrnia ciało, to jeszcze pomaga pozbyć się bólu, a przede wszystkim dotlenia, co ma duży wpływ na zdrowie.
Leczę zęby! Zepsute mogą spowodować w organizmie niewyjaśnialne schorzenia. Bakterie np. z próchnicy przenikają do żołądka, następnie do jelit i osłabiają nasze ruchy obronne. Warto dbać o zdrowie rozpoczynając od zębów. Brzmi jak slogan reklamowy, ale naprawdę tak od niedawna uważam. W końcu trafiłam na wspaniałe, profesjonalne miejsce ?.
Póki co (odpukać) moje dziecko nie chorowało. Ja też dawno nie miałam objawów infekcji. Klemcio niedługo pójdzie do żłobka i wtedy się zacznie… Życzcie mi siły, proszę.
Edit (05.2024): Mój pięciolatek ma wspaniałą odporność i ani razu w życiu nie brał antybiotyku.